64 kilometry do szczęścia.

Opublikowane: czwartek, 17 września, 2015 Autor: Damian Orzechowski
Nie czułem się dobrze przygotowany do tego biegu. Zaniedbałem trening, wybiegałem za mało kilometrów, ćwiczenia ogólnorozwojowe…hmmm no cóż, plany były, wyszło jak zawsze, nie wspomnę, że bezpośrednie przygotowanie do startu, chociażby spakowanie „kompresów” mniej lub bardziej świadomie, zignorowałem.
Ale co tam, w końcu nie jechałem tam się ścigać, a zdobywać doświadczenie. Poza tym, po przejściach podczas MGS (a tam przecież czułem się bardzo mocny), podejście do tego startu na zasadzie „aby ukończyć” bardzo mi pasowało.
Mimo braku oczekiwań co do wyniku, pomyślałem, że warto byłoby ukończyć ten bieg w okolicach ośmiu godzin, i z takim to na szybko nakreślonym planem, o godzinie 8:00 ruszyłem z innymi „wariatami” w trasę. A, podobny plan na ten dzień miał też Jacek, więc przez dłuższy czas biegliśmy razem. Pogoda dopisała, warunki do biegania były wręcz idealne, pozostało tylko biec
Przy pisaniu relacji z maratonów lub biegów ultra, zawsze mam ten sam problem – jak opisać to co się działo na trasie? Nie ma sensu opisywać każdego kilometra z osobna, z resztą nawet ich nie pamiętam, napiszę tylko, że do punktu w Piwnicznej biegło się naprawdę świetnie, niezłe tempo, może nawet nieco zachowawcze, żadnych oznak zmęczenia, ciężkich nóg, wiało optymizmem.
Moje ultra zaczęło się tak naprawdę po 34 kilometrze. Jak sobie przypomnę z jakim entuzjazmem wybiegałem z Piwnicznej, jaki byłem naładowany energią, jaki pewny siebie…
…tylko po to by za chwilę stanąć przed ścianą w postaci betonowej drogi pod górę. Zaczęło się, w sumie musiało to przecież nastąpić. Jacek złapał jakąś kontuzję, został z tyłu, a mi przyszło w samotności męczyć się z trudami trasy. To co działo się później znałem już z MGS. Pojawiła się kolka, ale tym razem byłem przygotowany – nospa i jedziesz dalej, ból staje się do zniesienia. Kolejny przepak, jest nieźle, nogi już ciężkie ale daję radę, czas też nie najgorszy, w takim tempie jest szansa nawet na złamanie 8h. To oczywiście okazało się tylko myśleniem życzeniowym, podejście pod Wierchomlę najzwyczajniej w świecie rozwaliło mnie na kawałki. Na cholernie bolące kawałki! To podejście wydawało się nie mieć końca! Myślałem, że na górze może być już tylko lepiej, ale nic tych rzeczy, mój organizm powiedział STOP i to w sposób nie znoszący sprzeciwu – skurczami! Najpierw zaprotestowały „czwórki” przy próbie wykonania jakiegokolwiek ruchu do głosu doszły łydki. No i bądź tu mądry człowieku, spróbuj biec gdy, nawet nie jesteś w stanie sam położyć się na trawie…
Na szczęście jeden z mijających mnie biegaczy przyszedł mi z pomocą w postaci żelu chłodzącego. Swoją drogą fajnie było obserwować biegaczy z pozycji leżącego paralityka. Gdyby to jeszcze nie trwało tak długo. I nie bolało.
To był 43km, kolejne 21km było już walką z bólem, wracającymi skurczami, kolką, ale co ciekawe, nawet przez moment nie było mowy o zejściu z trasy! Była za to pełna determinacja by ukończyć bieg. Nie było łatwo, chwilami musiałem stawać by złapać oddech lub spróbować rozciągnąć mięśnie. Z głowy ciągle trzeba było odganiać myśli pod tytułem: po co ci to? To nie ma sensu. Daj już spokój. W głowie toczyła się walka.
Ale zamierzałem tę walkę wygrać.
Ostatnie kilometry biegu, w oddali słychać odgłosy z mety, widać już panoramę Krynicy, pojawia się ulga. To już naprawdę koniec, ostatni wysiłek i będzie po wszystkim. Czuje się zmęczony, boli mnie chyba każda część ciała, oddech jest ciężki, a nabieranie powietrza sprawia mi ból. Wbiegam na deptak, wokół szpaler ludzi, którzy biją brawo, ale ja myślami jestem gdzie indziej. Rozglądam się, szukam, biegnę. Jeszcze kilka metrów, widzę już metę, ale nie skupiam się na niej, wypatruję mojej „nagrody”. Kolejne metry za mną i jest! W końcu! Czuję się jakbym był w zupełnie innym miejscu, z oddali dochodzą do mnie okrzyki i brawa ludzi, czas jakby zwalniał. Po chwili widzę twarz mojego syna, uśmiechniętą od ucha do ucha buzię małego człowieka. Gdyby nie On, na pewno by mnie tu nie było, nie byłbym tym samym człowiekiem. Bartek chwyta mnie za rękę, czas znowu przyspiesza, biegniemy razem do mety. Z mojej twarzy nie schodzi uśmiech. Nie pamiętam już o skurczach, kolce, to się nie liczy. Jest tylko nasz wspólny finisz. Wbiegamy na metę, obaj jak na komendę skaczemy, ja okupię ten skok bolesnym skurczem – nie ważne, liczy się TA chwila, TEN moment. 
W głowie pojawia się myśl: WARTO BYŁO! 64 kilometry do szczęścia.

P.S.
Kilka spraw „technicznych”
Festiwal Biegowy to wyjątkowa impreza, która przyciąga fantastycznych ludzi. Mam nadzieję, że za rok również się tam spotkamy.
Co do samego biegu: trasa 64km jest naprawdę trudna, pełna mocnych podejść i ostrych zbiegów, ale jest też bardzo urokliwa i jeśli można ją tak nazwać, to w całokształcie – przyjemna. Całą trasę pokonałem w Brooks Cascadia 10, które sprawdziły się rewelacyjnie. Nie korzystałem z przepaków, wszystko co potrzeba miałem w plecaku. No dobra, nie miałem żelu chłodzącego.
I bardzo ważne – na następne utltra biorę kabanosy! Po 64km nie mogłem patrzeć na słodkie bułki, batony i żele! 🙂
 
6 Komentarzy 1024 Odwiedzin

Zobacz również

Komentarze

Popularne posty

0