Bo najważniejsi są ludzie, czyli relacja z 11 Półmaratonu Warszawskiego.

Opublikowane: środa, 6 kwietnia, 2016 Autor: Damian Orzechowski

To uczucie, gdy wbiegasz na metę półmaratonu, wiesz że pobiłeś swój rekord życiowy, chcesz paść na kolana ze zmęczenia, ale nie padasz…Bo nie jesteś zmęczony. Przynajmniej nie na tyle, żeby spektakularnie, ze łzami szczęścia w oczach upaść na ziemię i celebrować tę chwilę z pozycji horyzontalnej.

Od niedzieli po głowie chodzi mi jedno zdanie – biegłem zbyt zachowawczo. Świadomość, że zrobiona życiówka mogłaby być spokojnie lepsza o przynajmniej 30 – 40s., (a może i więcej) z jednej strony napawa optymizmem, a z drugiej nieco irytuje, bo „mogłaby” nie znaczy „jest”.
Prawdopodobnie  w zeszłą niedzielę miałem tzw. dzień konia i trochę żal, że pobiegłem te zawody niczym młode źrebię. Ale ok, nie ma co płakać, co by nie powiedzieć, 1:28:27 to mój nowy PB i przez co najmniej rok tak pozostanie.

Bo jeżeli bić rekordy to tylko w Warszawie. Organizacja i poziom tego biegu to pewnie najwyższa półka w Polsce, a i w Europie na pewno wybija się bardzo wysoko. Fundacja Maraton Warszawski zdążyła już przyzwyczaić biegaczy do tego, że tworzą niesamowitą jakość w naszym kraju, ale mam wrażenie, że z roku na rok jest coraz lepiej. Nie ma co mówić o pakietach, sprawnej organizacji  czy świetnie przygotowanej trasie. Półmaraton Warszawski ma w sobie coś, co sprawia, że na starcie staje rekordowa ilość biegaczy, a na trasie, chyba rekordowa ilość kibiców. Ci ostatni robili taką atmosferę, że kilka razy miałem ciary na plecach. Serio.

Część Drużyny Bartka i Flash 🙂


Sam bieg był sprawdzianem formy przed startem w OWM, sprawdzianem udanym, co do tego nie ma wątpliwości. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, to na królewskim dystansie padnie kolejna życiówka. W sumie, jeśli nie teraz to kiedy? Ostatnie miesiące to dla mnie czas naprawdę mocnej pracy podczas treningów, takiego kilometrażu jeszcze nigdy nie robiłem, ale i jakość wykonywanych treningów znacznie się poprawiła. To przynosi efekty. Dodatkowo, coś czego ciągle się uczę, to utrzymanie maksymalnej koncentracji podczas biegu, to niesamowicie ważne, a dla mnie konieczne – w Warszawie dwa razy „odpłynąłem”, efekt? Co najmniej kilkanaście sekund więcej  na mecie.

Tylko tyle i aż tyle. Dla Bartka.

Nie ma co opowiadać o przeżyciach z trasy, było równo, dość mocno i bez kryzysów. Chwilami było wesoło, głośno i kolorowo – to kibice, którzy tego dnia dawali z siebie wszystko co najlepsze. A usłyszeć gdzieś na 14-15km „biegniemy dla Bartka, biegniemy dla Bartka” , cóż, żaden żel energetyczny nie daje takiego kopa! Dzięki Ola! Dla takich chwil warto biegać.
Później był już tylko finisz. Piękny podbieg pod Belwederską, który nie ma co ukrywać zabrał mi zbyt dużo czasu, a następnie piękny zbieg ku mecie, która wyrosła dość niespodziewanie przed oczyma – to już? Koniec? No to ciśniemy! Uniesione ręce, bo przecież jest satysfakcja, poszukiwanie Bartka i Karoliny, bo przecież medal już dawno obiecany, gratulacje składane Błażejowi i Radkowi, w końcu pobiegli pąpastycznie! I oczekiwanie na tych, którzy jeszcze z trasą się zmagają, bo przecież w tym też jest mnóstwo radochy. I tyle, a może aż tyle? To był piękny bieg i świetne zawody, a ja pierwszy raz od kiedy zacząłem biegać, pobiegłem nie tylko dla Bartka, ale również dla Fundacji Rak’nRoll i zgodnie z umową, za pobitą życiówkę na konto fundacji wpłynie odpowiednia kwota.

Nie tylko bieganie.
Ale to nie koniec tej historii, ma ona bowiem jeszcze jeden ważny aspekt – ludzi. Ludzi, których spotkaliśmy podczas tego weekendu, a których gdyby nie Bartek, pewnie nigdy nie mielibyśmy okazji poznać. Ludzi, którzy robią niesamowite rzeczy, są pełni energii i uśmiechu. I ten uśmiech jest najważniejszy.
Spotkanie z Waleczną Hanną i jej rodzicami – krótkie, ale możliwość spojrzenia sobie w oczy, uśmiechu i poczucia czegoś bardzo ulotnego, czegoś co tli się gdzieś głęboko w nas, w rodzicach, którzy walczą o szczęście swoich dzieci – bezcenne.

Mateusz, który w przebraniu Flasha zebrał na rzecz naszej nowo powstałej fundacji 3,5 tys. PLN! Ot tak, po prostu. Taka niespodzianka.

fot. www.sportografia.pl

I oczywiście Drużyną Bartka, która jest po prostu niezastąpiona, bez Was  nie dalibyśmy rady, to pewne.
To największa wartość tego półmaratonu i za to chyba najbardziej kocham bieganie. Za możliwość spotykania na swojej drodze fantastycznych ludzi. Samo bieganie, treningi, życiówki, zawody są tylko dodatkiem. I niech tak zostanie.

P.S.
W półmaratonie Warszawskim debiutował mój brat, Sebastian. Pobiegł oczywiście w Najlepszej Drużynie na Świecie i ukończył bieg ze świetnym czasem 1:56!

Support:
Żel Agisko na 9km.
Power Bomb na 17km.

0 Komentarzy 869 Odwiedzin

Zobacz również

Komentarze

    Dodaj komentarz

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Popularne posty

0