100 kilometrów po Siedmiu Dolinach.

Opublikowane: sobota, 16 września, 2017 Autor: Damian Orzechowski
Jest piątkowy, późny wieczór, na zegarku 21:30, a ja leżę już w łóżku. Mam nastawione dwa budziki, żeby nie zaspać. Ale sen nie przychodzi. Stres plus wczesna jak na mnie godzina, nie pozwalają zmrużyć oka. Obok mnie wierci się Bartek, jest zachwycony, że może z nami spać – przywilej wyjazdów. Słucham jak rozmawia z Karoliną o wszystkich głupotach tego świata, tak ważnych dla Niego w tej chwili. Odwracam się, przytulam do nich. Sen przychodzi po kilku godzinach, kiedy właściwie trzeba już wstawać. 
Kilka minut po 2 w nocy kręcę się już po deptaku w Krynicy. Jestem dziwnie spokojny, chociaż dociera do mnie, że za kwadrans ruszam w trasę 100 kilometrów. Po górach. Ale nie znalazłem się tu przecież przez przypadek. Do tego dnia przygotowywałem się przez ostatnie dwa miesiące. Poświęciłem naprawdę sporo czasu na to by się teraz nie martwić tym dystansem. Rekordowe jak dla mnie liczby pokonanych kilometrów, zupełnie inne podejście do treningu, skupienie na celu, nie odpuszczanie, i jakkolwiek banalnie to zabrzmi – przekraczanie własnych słabości. Tak, na pewno nie jestem tu przez przypadek. Mam cel, nie chcę tego przebiec na zaliczenie. Wiem, że stać mnie na wynik 13:30 i tego się trzymam. 
3, 2, 1…START!
Ruszamy. Nie znam pierwszej części trasy, wiem, że jest długie podejście na Jaworzynę i Runek. Chłodna głowa, chociaż nogi chcą szybciej, czasami za bardzo szarpię do przodu, ale staram się opanować. Na trasie jest dość ciasno, jest ciemno mimo kilkudziesięciu czołówek wokół mnie i mojej własnej na głowie. Bieganie nocą ma swój urok, jakąś nutę tajemniczości. Biegniemy w trzyosobowej grupce, okazało się, że Damian i Jarek mają podobne założenia na ten bieg. Przez jakiś czas, towarzyszy nam paplanina kilku gości za nami, której nie da się słuchać, ale nie da się jej nie słyszeć. Po kilku minutach przymusowego słuchania ich wulgarnego pitolenia, marzę o jakimś zbiegu, żeby ich zostawić z tyłu, ale okazują się łaskawi i nas wyprzedzają. Jestem przekonany, że nie dotrwają w takim tempie do końca, ale względna cisza daje cudowną ulgę. 
Kiedy mija pierwsze 10 kilometrów, uświadamiasz sobie, że masz ich przed sobą tak dużo, że lepiej jest o nich nie myśleć. Na szczęście są mechanizmy obronne i racjonalne myślenie. Dzielenie dystansu na odcinki przynosi ulgę i zmniejsza lęk, poza tym pomaga trzymać się założeń. 
Pierwszy i drugi punkt odżywczy/przepak minęliśmy ze sporym zapasem czasu i bez większych emocji. Chociaż nie, kłamię. Widok budzącej się do życia przyrody, chłodny, już jesienny świt i przejmujące porywy wiatru – to budziło emocje, a obrazki zapadły w pamięci.
fot. P. Dymus
46 kilometr, punkt odżywczy na Przehybie, chwila nieuwagi i zgubiłem chłopaków, początkowo chciałem ich gonić, ale…wylądowałem w krzakach na „dwójeczkę”. Życie. 
Poczucie ulgi było podwójne. Raz, że wizyta w krzakach, dwa, że nie musiałem już gonić Damiana i Jarka. To może zabrzmi dziwnie, ale ja lubię biegać sam, szczególnie ultra. Nie chcę nikogo uzależniać i być nawet w najmniejszym stopniu zależnym od kogoś. 
Kolejne kilometry, 50, 60, nawet nie wiem kiedy zleciały, to dość dziwne uczucie, bo pokonanie ich zajęło mi kilka godzin. Kolejny przepak – Piwniczna. Tu zawsze zaczynała się moja katorga. Upał, otwarta przestrzeń, sporo płyt i asfaltu. Damian i Jarek właśnie wybiegali z punktu, przeszło mi przez myśl, żeby ich jednak dogonić, w końcu biegło się z nimi całkiem dobrze, ale patrząc na nich, stwierdziłem, że ciężko będzie nadrobić tych kilka minut.
Pogoda tego dnia okazała się łaskawa dla biegaczy. Było ciepło, ale nie było upałów. Nawet nudna trasa z Piwnicznej do Wierchomli okazała się znośna. 
Demony przeszłości.
Wierchomla i podejście pod nią budziła we mnie największy strach. Przez dwa ostatnie lata traciłem tu większość sił i chęci do biegu, ona je ze mnie wręcz wysysała. Żeby pokonać swoje demony przeszłości, trzeba się z nimi zmierzyć i odpowiednio się przygotować. A ja byłem przygotowany. Walka była ciężka, ale Wierchomla okazała się tylko kolejną przeszkodą na drodze, a demonem  ostatnich dwóch lat, był po prostu mój brak przygotowań.
Co ciekawe, to na tym podejściu udało mi się też dogonić chłopaków. Na dalszą, wspólną drogę, zdecydował się tylko Jarek.
Od 82 do 91 kilometra, trasa biegu jest po prostu nudna, szutrowa droga pod górę. Organizm jest już wyczerpany, bolą nogi, stopy, mięśnie. Obserwacja swojego organizmu przy takim zmęczeniu jest czymś niesamowitym. Konfrontacja woli umysłu ze słabością ciała. Walka. 
Ostatnie kilometry mogłyby być najcudowniejszą trasą biegową, gdyby nie fakt, że masz już w nogach ponad 90km. Nawet łagodne zbiegi sprawiają ból, śródstopie, pięty, paznokcie, ścięgna i stawy – to wszystko wyje z bólu, ale tym razem wiedziałem, że ból mnie nie zatrzyma. Byłem na niego gotowy i bylem w stanie go przyjąć. 
Meta. Ostatnie metry. Tradycyjnie pokonuje je z Bartkiem. Biegniemy razem, a ja celebruję tę chwilę. Plan wykonany, tych kilka minut mógłbym pewnie zaoszczędzić gdzieś na punktach, ale jakie to ma znacznie? 
Koniec biegu, ale ja nie padam na ziemię, nawet nie chcę usiąść. Delektuje się tym co się właśnie wydarzyło. W uszach mam słowa Bartka: „Tato, ale długo biegłeś! Ja bym tak nie dał rady! Jestem dumny!”  Nie pamiętam co odpowiedziałem…
0 Komentarzy 1056 Odwiedzin

Zobacz również

Komentarze

    Dodaj komentarz

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Popularne posty

0