Niedokończona Legenda

Bardzo dawno nie pisałem relacji z biegu, i cholera, nie myślałem, że następna jaką napiszę, będzie o zejściu z trasy. Cóż, życie bywa nieprzewidywalne, biegi ultra również.

Mija prawie tydzień od startu w Janosiku Legendzie 110km, przeanalizowałem już chyba wszystko co można było przeanalizować i wniosek nasuwa się jeden. Ja ten bieg przegrałem już w kwietniu tego roku, chwilę po przekroczeniu mety Cracovia Maraton. To wtedy był początek mojej porażki, a 69 kilometr Legendy był tylko smutnym finałem i podsumowaniem tego sezonu w moim wykonaniu. 

Ale od początku.

Dlaczego upatruję porażki wrześniowego biegu ultra w wiosennym maratonie? Bo tam się zaczęło, a właściwie skończyło moje bieganie. Setki kilometrów na treningach, dobrze zrealizowany plan – mistrze treningów, na których mi wszystko wychodziło i w efekcie beznadziejny start w maratonie. Potem przyszło znużenie, niechęć do biegania, spadek motywacji. Niby coś tam biegałem, wychodziłem na treningi, ale to nie było to. Brak frajdy, zajawki, zero przyjemności z biegania. Z takim podejściem trudno jest dobrze się przygotować do biegu na dystansie 110km.

Janosik miał być dla mnie startem sezonu i mimo braku formy, chciałem spróbować. Swoje szanse upatrywałem w nieźle wzmocnionych nogach i ogólnie ćwiczeniom siłowym, które jak nigdy wcześniej wchodziły na treningach. Poza tym, w końcu mam trochę doświadczenia, coś jednak nabiegałem, jakieś góry po drodze były….Bardzo lekce sobie ważyłem ten stat.

Legenda.

Nie chcę się rozpisywać o logistyce przed biegiem i w trakcie. Nie opiszę każdego kilometra tej trasy, ale spokojnie mogę napisać, że nazwa Legenda jest uzasadniona, a Sławek Konopka, który organizuje tę imprezę, ma niezwykle unikalny styl, który stał się już wizytówką jego biegów.

Od początku wiedziałem, że będzie ciężko, ale to co Janosik oferuje na pierwszych 50 kilometrach, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Trasa po słowackiej stronie jest przepiękna, góry, widoki, podejścia…Mieliśmy świetną pogodę, ciepło (z czasem nawet gorąco) widoczność rewelacyjna, nic tylko podziwiać i …napierać do przodu. No właśnie, napierać, bo z bieganiem to ta część ma niewiele wspólnego, przynajmniej dla takich amatorów jak ja. To była mozolna wspinaczka w górę i próby bezpiecznego i w miarę szybkiego zejścia w dół. Łańcuchy, drabinki, skalne płyty i kamienie, osuwające się pod nogami podłoże, tak to w skrócie wyglądało. Dość powiedzieć, że pierwsze 38km zajęło mi blisko 9 godzin…

fot. ultralovers

Co ciekawe na tej najtrudniejszej części czułem się naprawdę nieźle i nawet gdy na ok. 30 kilometrze piłem wodę ze strumienia (słone leczo z punktu zabrało moje zapasy wody w bardzo szybkim tempie), przez myśl mi nie przeszło, że tak to się może skończyć.

Huśtawka nastrojów.

Nie wiem, czy to tylko moja specjalność, czy jest to specyfika biegów ultra, ale na pewnym etapie pojawia się u mnie huśtawka nastrojów. Przez moją głowę, niczym sinusoida, przelatują myśli od: na luzie;  spokojnie, zrobię to; kurde, jakoś słabo jest; nie, no luz, biegniemy; ja pier…, ile jeszcze; kur…, nic się nie stanie jak nie ukończę; itd. Znam to już dość dobrze i jak do tej pory udawało mi się nie dopuszczać do tego, by jakaś negatywna myśl znalazła się w mojej głowie na dłużej. Organizm się broni, szuka luk i wytrychów, tylko po to, żeby się już nie męczyć – to chyba zupełnie normalne. Ale to co się zadziało u mnie na ok. 65 kilometrze, to nie był wytrych i szukanie luk. To był szturm, wjechanie z buta i wywalenie drzwi do mojej skołatanej psychiki. Jak teraz o tym myślę, to trochę mnie to śmieszy. Czułem się naprawdę nieźle, wszystko miałem sprawne, żadnej kontuzji, bólu, ale w głowie już zszedłem z trasy tego biegu. Ok, było w tym trochę zdrowego rozsądku. Jeśli zostałbym na trasie, na mecie byłbym około 4-5 rano. O 8 miałem wyjechać do domu, a potem od razu do pracy. Jazda samochodem po takim wycieńczeniu organizmu nie jest szczególnie bezpieczna, a na punkcie w Kacwinie wydawała się w ogóle nierealna.  Odpuściłem, pierwszy raz zszedłem z trasy. Mam nadzieję, że już nigdy więcej nie zaznam tego uczucia…

Pokora.

Nie traktuję tego zejścia w kategoriach porażki, świat się nie zawalił, dalej się kręci, tak naprawdę nic się nie zmieniło. Ot, po prostu jeden z wielu, który nie ukończył biegu. To dla mnie duża lekcja pokory, lekarstwo na moje „rumakownie” przed biegiem i zbyt dużą wiarę w swoje możliwości, wiarę bez pokrycia, trochę tak na kredyt. Szkoda, ze stało się to na tak fajnej imprezie, ale z drugiej strony…może to i dobrze? Większa strata, cenniejsza lekcja?

Na Janosika kiedyś wrócę, rozliczę się z tą trasą i sam ze sobą. Jedno jest pewne, będę lepiej przygotowany!

0